wtorek, 14 lutego 2012

Zapach jabłek jesienią 1

    Płomienie lizały ściany domów i małego, kamiennej kapliczki położonej w centrum wioski. Konni wyjechali goniąc uciekinierów. Z oddali docierały do niej krzyki i huk ognia. Ziemia była zryta kopytami.
   Las majaczył w oddali oświetlony czerwienia zdawał sie również być ogarnięty pożarem. Krzyknęła gdy ogromny kary ogier w czerwonym kropierzu zastąpił jej drogę. Na łbie miał czarny pancerz w ostrym skręconym rogiem jednorożca. A może nie krzyknęła? Może to jej serce tak waliło?
   Wyminęła wielkie nogi i pognała dalej czując na plecach gorący oddech zwierzęcia. Oczy piekły ją od gorąca. Cos chwyciło ją za nogę i runęła na ziemię. Usta i oczy miała pełne gliny. Ktoś, albo coś, ciągnęło ją za sukienkę, podartą i zniszczoną, nadpaloną w wielu miejscach. Starała się wbić palce w ziemię. Czuła jak paznokcie odrywają się od palców.
     Ogromny rycerz, nie, nie rycerz, Demon odziany w czarno zbroję i długi czerwony płaszcz pochylił się nad nią. Przez otwory w hełmie widziała jego dzikie płonące oczy. Uśmiechał się paskudnie. Chwycił ją za nadgarstki i przytłoczył sobą. Nie śpieszył się. Rozebrał ja powoli i skrupulatnie, prawie delikatnie z czułością. Wrzasnęła kiedy przygniótł ją na wpół rozebranym ciałem do ziemi i zamilkła. Chciała zemdleć, modliła się o to. Demon starał się by cały czas była świadoma.
    Nie miała siły walczyć.
   Huk pożaru, zgiełk rzezi i głębokie sapnięcia Demona zaczęły się zlewać w jedną całość. Nagle się wszystko urwało. 
   Skrupulatnie wymierzył, zwolnił cięciwę. Bełt przebił jej oko. 
   Płomienie tańczyły na dachach domów a ich śpiew łączył się z wrzaskami agonii.
*
    Ogromny gniadosz idący stępem na czele kolumny zatańczył w miejscu zanim jeszcze zobaczyli dym unoszący się znad dogorywające wioski. Jeździec uspokoił konia i podjechał na skraj zbocza. Okolica była opustoszała i cicha. Pola, które teraz, wczesną jesienią, powinny lśnić złotem traw i zbóż stanowiły wydeptaną setkami par kopyt równinę. Po osadzie, niegdyś otoczonej murem z ogromnych bali i ostrokołem, pozostało niewiele. Drewniane domy spłonęły prawie doszczętnie. Kominy strzelały w niebo iglicami osmolonych kamieni. 
   Ciepły podmuch wiatru uniósł popioły i słodki, duszący swąd spalonych ciał. Koń znowu zatańczył rżąc przenikliwie. Mężczyzna zaklął pod nosem i gestem dwóch jeźdźców podążających za nim krok w krok.  Spojrzał na nich posępnym spojrzeniem. Na młodych twarzach malowało się zmęczenie a w oczach dostrzegł cień rezygnacji. Na skarogniadym wałachu siedziała odziana w lekką, skórzaną kamizelkę dziewczyna z krótko obciętymi jasnymi włosami. U pasa miała przytroczony wąski, ładny miecz, który zdobyła kilka dni wcześniej w drobnej potyczce. Drugim jeźdźcem, dosiadającym zgrabnej siwej klaczy był chłopak, najwyżej dziewiętnastoletni.  Ciemne włosy opadały mu do ramion, na wytartą czarną kurtkę zapinaną na guziki. Przez plecy przerzucony miał długi, ciężki półtoraręczny miecz z głowicą w kształcie głowy jelenia. Jeden z jelców był w połowie ułamany.
-Udacie się do wioski na zwiad. Alether, zajedziesz od zachodu- wskazał na oddalony o jakieś ćwierć mili las, który zdawał się płonąć w blasku zachodzącego słońca.- Keir, zajedziesz od północy, miej się na baczności, to dość otwarty teren. Widzisz tamto pole? Tuż za nim zaczynają się bagna, postaraj się tam nie wpaść.
   Dziewczyna spojrzała w kierunku wskazanym przez Kapitana, jak przyzwyczaili się go już nazywać. Przypominał kapitana okrętu. Pirackiego okrętu. Czarną brodę nosił związaną w warkocz, w pasie przewiązany miał czerwony pas, którego lata świetności dawno przeminęły. U niego miał zawieszoną wygięta, obusieczną broń, którą mieszkańcy wschodu nazywali szablą. Twarz przecinała mu długa, zniekształcająca rysy czarna blizna, biegnąca od lewego łuku brwiowego bo kącik ust gdzie rozszczepiała się na dwie cieńsze linie i wędrowała do brody i żuchwy. Historii o pochodzeniu blizny stworzono więcej niż mężczyzna miał lat, ale nikt nie znał prawdy. Kapitan nie należał do gadatliwych czy wylewnych natomiast posiadał niezwykły talent taktyczny i świetną pamięć do miejsc dzięki czemu bez trudu przeprowadzał ich przez bezpieczne lasy omijając obławy najeźdźcy. Nie byli tchórzami, jak zwykł mawiać w tych rzadkich momentach kiedy się odzywał, byli rozważni. Pójście na pewną śmierć nie było bowiem, jego zdaniem, przejawem odwagi lecz głupoty. Wędrowali więc po lasach prowadząc walki partyzanckie, zabijając zwiadowców i umykając przed wrogą armią nieustannie prącą na północ.
  Był jeszcze jeden powód uzyskania takiego przydomka. Nikt zwyczajnie nie wiedział jak ich przewodnik i dowodzący ma na imię.
  Skinęła głową patrząc w jego ciemne, spokojne, niebieskie oczy, nie pasujące zupełnie do potarganej brudy i włosów wystających spod brudnej chustki. Skinęła głową i pojechała w dół zbocza.
*

   Po polach niosła się lepka, gęsta mgła wieczoru a wraz z nią woń niedawnej masakry. Zwolniła nieco i zeskoczyła z konia. Miała wrażenie, że plecy świdruje jej czyjeś spojrzenie. Odwróciła się ale z czerwonym świetle zachodu słońca ujrzała tylko gładkie pola i czerniące w oddali trzęsawiska. Złapała wodzę koni i przeszła kilka kroków. Ziemia tu była twarda od wbitych w nią traw i połamanych zbóż. Przyjrzała się wybitym w niej śladom końskich kopyt.
   Od dawna nie padało, pomyślała, zwierzęta by duże, podkute i pewnie dobrze opancerzone. Spojrzała na swojego wałach. Wpatrywał się w nią wielkimi, ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami. Nie był jeszcze wychudzony, ale do dobrej formy było mu daleko.
-Chodź staruszku. Tu nic nie znajdziemy, trzeba iść dalej.
    Znów, mały podstępny pająk zakradł się za jej kołnierz. Rozejrzała się niespokojnie. Zwierzę wyczuło jej zdenerwowanie i też nastawiło uszu, szarpnęło łbem. Keir mocniej złapała wodzę czując jak dłonie drętwieją jej ze zdenerwowanie.
-Spokojnie Nekto, spokojnie.- Poklepała go po szyi i ruszyła dalej z trudem powstrzymując się by nie spoglądać za siebie. Koń szedł za nią jak cień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

I co o tym myślisz?